Motobieda: nie płacisz, to nie wymagaj
@Newspress
Ból, żal, cierpienie i łzy. Tak można podsumować wizję odnawiania klasyków w Polsce, przedstawioną przez mojego poprzednika w felietonie "Barany i jelenie". Trochę go rozumiem, ale jeszcze mocniej czuję potrzebę uzupełnienia tej szarej, smutnej wizji o jakieś kolory. Przypomnijmy w telegraficznym skrócie – redaktor Rajwa narzekał na beznadziejną jakość pracy polskich warsztatów od renowacji zabytków. Brakuje mi tam dwóch wątków: przyczyn tego stanu rzeczy oraz uzupełnienia o klasyki spoza wysokich sfer. Wiecie, takich kosztujących bliżej 20 tys. zł, a nie 200 tys. euro.
Powiedzmy to sobie wprost – nie ma czegoś takiego jak "tanio i dobrze". We wspomnianym felietonie było trochę o niemieckim kolekcjonerze, który skusił się na renowację w Polsce, bo roboczogodzina kosztowała trzy razy mniej niż w jego ojczyźnie. Dziwnym trafem nie był zadowolony z jakości usługi. Ciekawe dlaczego, prawda? Wydaje mi się to więcej niż oczywiste. Tak się składa, że znam człowieka z drugiej strony barykady, blacharza, który pracuje w jednym z polskich warsztatów odnawiających auta dla zachodnich klientów. Widziałem, jak rewelacyjnie dorabia brakujące elementy do wszelkiej maści klasyków dla panów w garniturach szytych na miarę. Pracuje przy autach za setki tysięcy euro i wykonuje precyzyjną, specjalistyczną pracę, więc powinien dobrze zarabiać, prawda? Nieprawda. Pani z mojego sklepu osiedlowego ma lepszą pensję i jeszcze dostała "multisporta". Ta tańsza o dwie trzecie roboczogodzina nie zrobi się sama.
Teraz postawcie się w roli takiego blacharza. Czy na granicy niemieckiej są kontrole? Czy nauka podstawowego niemieckiego jest bardzo trudna? Co to za problem wrócić do kraju na weekend, kiedy od granicy leci się A4 albo A2? Mojego kolegę trzyma w Polsce już tylko sentyment. Wiecie, może jest biednie i brzydko, ale u siebie. Też tak czasem mam.
Przyczyny miernej jakości wielu wykonanych w Polsce renowacji są proste. Nie może być tanio i dobrze. Jeśli warsztat jest tani, to co lepsi fachowcy dawno go opuścili i pracują w Niemczech za trzykrotnie wyższą stawkę. Na ich miejsce przyszli lekarze i księgowi z Ukrainy, którzy kiedyś nauczyli się od dziadka spawać i teraz dzielnie ciułają, by wysłać trochę pieniędzy rodzinie. Ewentualnie pan Mieczysław spod sklepu, co kiedyś łatał Duże Fiaty migomatem.
Wielu Polaków to świetni fachowcy. Ale świetni fachowcy nie mają ochoty pracować za jedną trzecią stawki, którą dostaje Niemiec. Swoją drogą niezwykle bawi mnie to, że ludzie kupujący auta za setki tysięcy euro sępią na porządną renowację, a potem dziwią się, że wyszło średnio. Powinni jeszcze pójść do budki z kebabem i narzekać, że mięso jest gorszej jakości niż w restauracji z gwiazdką Michelin. Nawet mi was nie żal, drodzy bogaci, ale skąpi kolekcjonerzy.
Czemu wspomniałem jeszcze o kwestii tańszych klasyków? To proste. Na nich jeszcze lepiej widać tę mentalność oszczędzania na remontach. Samochody są tanie, więc prawie każdy uważa, że ich odbudowa też nie może być droga. Sam kiedyś tak myślałem, w efekcie tylko utopiłem kasę na "tanią naprawę" i skończyłem, wydając u lepszego fachowca dwa razy więcej, niż powinienem. To była nauczka. Roboczogodzina dobrego blacharza czy lakiernika kosztuje tyle samo w przypadku niedrogiego youngtimera i klasyka za milion euro. Może specjalista poświęci mniej czasu, odbudowując prostsze, popularniejsze auto, ale finalnie i tak dobra renowacja nie będzie tania. Co ważne, z reguły niemożliwe jest odzyskanie pieniędzy wydanych na remont, jeśli zechce się takiego youngtimera sprzedać. Tak powstaje pewien powtarzalny schemat. Klasykowy neofita kupuje 125p, Poloneza czy W123 do remontu, "bo dziadek takiego miał". Idzie do niezłego warsztatu, słyszy kwotę znacznie wyższą od zakładanych 10 czy 15 tys. ("Panie, przecie te autka idealne kosztujo 15/20/30 tysionców, to gdzie remont za 30/50 tysiency?") i zaczyna się szukanie, gdzie tu zrobić tanio u dziadka z Pipidówka Dolnego. Potem jeżdżą takie potworki pokryte kilogramami szpachli z podwoziami pełnymi rdzewiejących, brzydkich, punktowych spoin. Trudno tu winić tego dziadka z Pipidówka. Zrobił tak, jak się nauczył w latach 90., kiedy to były zwykłe, stare, styrane auta, i wziął za to adekwatną kwotę.
Myślę, że to może być właśnie sekret purchli na nadkolach W123 kol. Szymona. Nie sądzę, by zapłacił za ich naprawę taką stawkę, jaką położyłby za podobną robotę np. w Iso Grifo. Więc prawdopodobnie dostał to, za co zapłacił.