Barany i jelenie
@archiwum
SZYMON RAJWA
Stoję i patrzę na purchle wielkości dorodnych hemoroidów na tylnych błotnikach mojej Beczki i myślę sobie, że naprawę blacharsko-lakierniczą nadkoli niespełna sześć miesięcy wcześniej musiał przeprowadzić jakiś, dosłownie i w przenośni, baran. Stoję, patrzę i dochodzę do wniosku, że wiem, co czuł znajomy, który powiedział mi, że sprzedaje wszystkie klasyki i przerzuca się na nowe supersamochody. Weźmie sobie w leasing AMG GT, może jeszcze Tributo albo DB11, wykupi pakiety serwisowe i chrzani zabytki, bo ma serdecznie dość. Nie starych wozów jako takich, ale tych wszystkich mechaników, blacharzy, lakierników i innych magików, którzy zajmowali się jego autami, z których każdy jeden okazał się właśnie takim ewidentnym baranem. Niekompetentnym, niedouczonym, niereformowalnym partaczem.
Według obiegowej opinii Polacy to świetni fachowcy od renowacji, rzemieślnicy najwyższej światowej klasy. Skoro tak jest, to zapytajcie któregoś z polskich kolekcjonerów, tych posiadających wozy warte powyżej miliona euro (tak, są tacy), czy restaurowali je w kraju. Możecie się mocno zdziwić. Branża jest do cna przeżarta gangreną ignorancji i podłej jakości świadczonych usług. Warsztatów renowacyjnych mamy chyba najwięcej w Europie i wciąż powstają nowe, ale dziewięciu na dziesięciu z nich nie powierzyłbym nawet poskładania jednorazowego grilla z Tesco. Strategia działania większości to polowanie na jeleni i wysysanie z nich szmalu, a dalej jest "gwarancja do bramy, a potem się nie znamy". Od jakichś piętnastu lat intensywnie bawię się w zabytkową motoryzację i widziałem rzeczy, od których można posiwieć, w tym skrajne patologie w stylu pewnego warsztatu na Podkarpaciu, z którego wyjeżdżały samochody lakierowane bezpośrednio na gołą blachę, czy innego warsztatu pod Warszawą, gdzie właściciel przyjmował zaliczki od klientów, a następnie szybko się zwijał, zmieniał lokalizację, nazwę firmy, numer telefonu i rozpoczynał cyrk od nowa. To oczywiście była zwyczajna bandyterka, lecz do niedawna wydawało mi się, że oglądając takie rzeczy, widziałem wszystko, co najgorsze w tym biznesie i już nic mnie nie zaskoczy. Życie udowodniło, jak bardzo się myliłem.
Miałem do czynienia z samochodami odrestaurowanymi przez renomowane krajowe firmy i czasem po prostu mnie zatykało. Gdy organizując dla pewnego dużego dilera klasyków stoisko na targach w Padwie, wprowadziliśmy do hali E-Type’a świeżo po remoncie w Polsce, aż usiadłem z wrażenia, a właściciel wozu dostał duszności i ucisku w klatce piersiowej. Mocne, jarzeniowe światła ukazały jak na dłoni wszystkie błędy lakiernicze, które całkowicie dyskwalifikowały wóz aspirujący do poziomu dwustu tysięcy euro. Dobrze że właściciel nie zwrócił uwagi na korodujące chromy, bo by nam tam zszedł na miejscu.
Znajomy niemiecki kolekcjoner, mający za sobą kilkanaście projektów renowacyjnych, w tym dwa w Polsce, przy trzecim stwierdził, że to ostatni raz. "Co z tego, że roboczogodzina kosztuje u was jedną trzecią tego, co u nas, skoro ilość godzin ogółem jest trzykrotnie większa, a jakość wcale nie jest lepsza?" – tłumaczył mi swą decyzję, a mnie zrobiło się zwyczajnie głupio i wstyd, bo to ja zarekomendowałem mu znany polski warsztat, który tak go rozczarował.
Z niewiedzy, braku znajomości specyfiki modeli, a czasem ze zwyczajnej ludzkiej głupoty wielu renowatorów popełnia ciężki grzech "polepszania fabryki", poprawiając oryginalne kształty nadwozi przy użyciu kilogramów szpachli, bo wydaje im się, że tak będzie ładniej. "To musi mieć wygląd, panie!" – słyszałem setki razy, a skutkiem jest obniżenie wartości pojazdu. Jednocześnie przyjęło się dyskredytować samochody wyremontowane w USA czy we Włoszech i pewnie wielokroć ma to uzasadnienie, lecz dziwnym trafem to wozy odrestaurowane tam, a nie u nas, wygrywają konkursy typu Pebble Beach, Villa D’Este czy Salon Privé. Decydując się na renowację samochodu w Polsce, trzeba mieć nerwy ze stali i jaja ze spiżu lub zwyczajnie nie po kolei w głowie.