Restaurować czy zachować?

To dość częsty dylemat posiadaczy samochodów zabytkowych w oryginalnym stanie. Widząc niedoskonały, zmatowiały lakier, wielu właścicieli odruchowo podejmuje decyzję o polakierowaniu karoserii. Czy to dobra droga? W tym materiale postaram się udzielić odpowiedzi na to pytanie.

Piotr Życzyński

Wielogodzinne prace pozwoliły na znaczne poprawienie stanu lakieru i co najważniejsze pozostawienie oryginalnej powłoki.

Odpowiedź jest prosta, jeżeli wóz pomimo wieku jest zachowany w idealnym stanie, a jego poprzedni właściciele garażowali go w suchym pomieszczeniu, jeździli tylko do kościoła i okrywali pokrowcem. Uwielbiam patynę, ale cenię sobie możliwość normalnej eksploatacji klasycznego wozu, którym można bez wstydu i większego stresu wyjechać na ulicę. Jeżeli trafi się nam wóz jak nowy, to żal będzie nim jeździć, a jak patynę zacznie zjadać korozja, to nie będziemy mieli wyjścia i trzeba będzie przeprowadzić choćby częściowy remont. Z drugiej strony, oryginalny lakier i tapicerka są bezcenne i nawet najlepsza renowacja nie jest w stanie ich zastąpić. Zatem może warto zainteresować się wozami, po których widać ich wiek, ale są w całości oryginalne? Co zrobić, żeby zachować spatynowane klasyki i przywrócić ich dawny blask? Opowiem na przykładzie własnego auta, które darzę olbrzymim sentymentem.

Podczas prac konserwatorskich wóz jest częściowo rozbierany, aby uzyskać jak najlepszy dostęp do elementów podlegających czyszczeniu i pracom konserwatorskim.

Pierwszym pełnoprawnym zabytkiem w moim garażu był Trabant 600 z 1963 roku. Kupiłem go w 1999 roku. Miał wtedy 45 tys. km przebiegu, oryginalny lakier i wnętrze. Po raz pierwszy zobaczyłem go w 1994 roku, jeszcze będąc w podstawówce. Był w świetnym stanie, a na liczniku widniało 33 tys. km. W tamtym czasie kupił go człowiek, który postanowił nim jeździć na co dzień, nabił nim trochę kilometrów i postawił pod chmurką, gdy padł mu cylinderek hamulcowy, który okazał się trudny w naprawie. Niestety okres ten dał mu mocno w kość, lakier zmatowiał, pojawiły się odpryski, niektóre nieumiejętnie zapędzelkowane. Innymi słowy, wóz był w ciapki, ale i tak mi się podobał. Nigdy nie widziałem Trabanta 600 w tak dobrym, oryginalnym stanie. Od tamtej pory minęło 20 lat, a na liczniku pojawiło się kolejne 12 tys. km.

Po zdjęciu przedniego zderzaka pojawił się taki oto obraz. Niezbyt ciekawy widok.

256 odprysków i zaprawek. Jedna z nich.

W międzyczasie zmieniły się "standardy" samochodów zabytkowych, w świetle których mój wóz nie kwalifikował się już do stanu bardzo dobrego. Kolekcja mocno się rozwinęła, a zamiłowanie do pojazdów zza Żelaznej Kurtyny nieco zelżało. Sentyment pozostał, ale Trabant stał w garażu i się kurzył. Co parę lat pokazywałem lakiernikom mój wóz, ale nikt nie chciał słyszeć o polerowaniu nadwozia. Wszyscy obawiali się zbyt cienkiego lakieru, który mógłby ulec przetarciu. Jednak ostatnio udało mi się znaleźć firmę, która podjęła się tego wyzwania. Postanowiłem więc tchnąć drugie życie w mojego Trabanta. W dodatku zaproponowano mi wykonanie zabezpieczenia antykorozyjnego, profesjonalnych zaprawek i malowania przetartych elementów.

Odbarwienia lakieru oraz różne kolory na samej karoserii wymagały dorobienia kilku barw. Na tym etapie trzeba spędzić dużo czas, bo od niego zależy efekt końcowy.

Tylne lampy wymagały lakierowania i polerowania.

Prace lakiernicze zostały wykonane punktowo, tylko tam, gdzie lakieru już nie było, bez konieczności lakierowania całych elementów. Do tej pory wydawało mi się to niemożliwe, pomimo że zawsze tego chciałem. Detailing to zbyt mało powiedziane, to była praca konserwatorska, lecz zamiast obrazu był samochód, który zawsze dużo dla mnie znaczył. Oczyszczono i wypolerowano złośliwe, aluminiowe listwy. Dobrano właściwy lakier – nie jedną puszkę, a kilka, bo kolor na niektórych płaszczyznach wyblakł inaczej niż w innych. Specjalnym urządzeniem o nazwie "fluid pen" uzupełniono ubytki lakieru, a potem je "wycięto" papierem wodnym i spolerowano. Były miejsca, w których zabieg ten powtarzano kilka razy, aż powierzchnie się zrównały. Wszystkie prace wykonywano przy bardzo dobrym oświetleniu, czasem używając soczewki powiększającej. Prace nie ograniczały się wyłącznie do karoserii. Wykonano je także pod maską, na felcach, w kabinie, bagażniku i desce rozdzielczej (metalowej). Tutaj także naniesiono szereg zaprawek, a niektóre elementy pod maską polakierowano. Prace zajęły prawie miesiąc, a ilość zaprawek przeszła moje najśmielsze przypuszczenia – wykonano ich aż 256. Efekt jest piorunujący. Wóz się świeci, zniknęły przebarwienia i ubytki lakieru. Wnętrze odzyskało swój dawny blask i udało się usunąć charakterystyczne plamy, które nie chciały zniknąć pod wpływem klasycznego prania tapicerki. Naprawdę coś pięknego! Cena? O wiele niższa niż lakierowanie całego samochodu. Co ciekawie, spotkałem wóz po podobnie przeprowadzonej pracy konserwatorskiej w 2018 roku podczas Techno Classica Essen. Był to zdecydowanie nowszy klasyk, bo pochodzący z 1992 roku Ford Escort Cosworth. Seryjny, dobry samochód został rozebrany na części pierwsze. Wszystkie śruby i nakrętki zostały na nowo ocynkowane, podzespoły umyte, polakierowano podwozie i elementy zawieszenia. To samo zrobiono pod maską, nadwozie zostało spolerowane, a ubytki lakieru uzupełnione. Pojawiły się nowe kopie fabrycznych naklejek. Wóz mógłby stać w salonie i być świadectwem tego, jak wyglądał egzemplarz prosto z fabryki. Z mojej perspektywy są to ciekawe usługi, a dostęp do nich jest jeszcze nieco ograniczony. Kolejki do firm zajmujących się renowacją sięgają nawet lat, może więc otwierają się nowe perspektywy dla detailerów samochodów zabytkowych?

Aluminiowe listwy otrzymały nowy blask.

Detailing objął m.in. odświeżenie elementów wnętrza.

Fluid pen w akcji, podczas uzupełniania ubytków, czyli pióro do napraw lakierniczych.

Prace zostały wykonane w Warszawie, w firmie Cavallo Nero
WWW.CAVALLONERO.PL
Zdjęcia: ROBERT BRYKAŁA, Paweł Gołembiewski
Pierwotna wersja tego artykułu ukazała się w "Classicauto" nr 149/2019


Czytaj więcej