Gacie Olisadebe
Szymon Rajwa
Nigdy nie mogłem zrozumieć, o co chodzi z tym zbieraniem pamiątek po mniej lub bardziej sławnych ludziach. Nie mam na myśli obiektów muzealnych czy przedmiotów, które wykorzystano do stworzenia dzieł wybitnych. Astrolabium Kopernika, dłuto Michała Anioła czy pióro użyte przez Mozarta do zapisania Symfonii Salzburskich pomogły kształtować umysły i dusze całych pokoleń. Ich odnalezienie powinno stanowić światową sensację, a czołowe muzea winny nie szczędzić grubych milionów na aukcjach, aby móc u siebie prezentować te symbole cywilizacji i kultury, czyli czegoś, co odróżnia nas od małp. Natomiast kompletnie nie kumam, o co chodzi z tym kultem rzeczy zwyczajnych, które czcią otaczane są tylko dlatego, że kiedyś używała ich jakaś znana persona.
Poznałem kiedyś prezesa dużej firmy. Facet wcześniej był piłkarzem. Kariery wielkiej nie zrobił, chyba skończyło się na drugiej lidze, lecz potem kupił jeden z mniejszych klubów, działał w PZPN i generalnie kręcił się cały czas wokół piłki, a piłka wokół niego. W swoim gabinecie pokazywał mi koszulki meczowe znanych piłkarzy z całej Europy, pięknie wyeksponowane niczym obrazy mistrzów. Na jednej ze ścian wisieli wyłącznie reprezentanci Polski, a w centralnym miejscu, otoczone mnóstwem biało-czerwonych trykotów, wspaniale prezentowały się oprawione w ramy czerwone spodenki. "Dostałem je od Olisadebe" – rzekł prezes. "Zaraz po meczu z Portugalią na mundialu w Korei. Od razu kazałem je oprawić i powiesiłem" – dodał zadowolony. "Ale jak? Takie nieuprane?" – zapytałem odruchowo. Niestety nigdy później nie zrobiliśmy już żadnego biznesu, a ja od prawie dwudziestu lat zastanawiam się, po co komuś przepocone gacie jakiegoś kopacza z meczu, w którym dostaliśmy straszne bęcki.
Z samochodami jest podobnie. Z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu wiele osób dostaje pomieszania zmysłów, mając do czynienia z wozem, którym jeździł ktoś znany. I znów nie chodzi mi o pojazdy stanowiące przykłady epokowych osiągnięć, czy to w sporcie, czy w rozwoju technologii, ani o bohaterów kluczowych wydarzeń historycznych. Zwycięskie 917 z Le Mans, Benz Patent-Motorwagen czy prezydencki Lincoln Kennedy’ego są zupełnie poza dyskusją. Do tej kategorii zaliczam również Mustanga detektywa Bullitta. To nic, że za wylicytowaną kwotę można by kupić z setkę innych fastbacków z 1968 roku. Mamy w końcu do czynienia z niekwestionowaną ikoną popkultury, artefaktem historii kina i motoryzacji, którym na dodatek jeździł "The King of Cool" w starym stylu. Co ciekawe, są tacy, którzy twierdzą, że JJZ 109 powinien kosztować ponad pięć milionów, a osiągnięta cena świadczy o tym, że kryzys na rynku klasyków jest głębszy, niż myśleliśmy. W to nie wnikam, natomiast chciałbym się dowiedzieć, z jakiej przyczyny daily driver pierwszego lepszego celebryty miałby być warty znacznie więcej od innego, porównywalnego egzemplarza tego samego modelu, którym jeździli zwyczajni panowie Smith, Schmidt czy Kowalski.
Oczywiście oliwy do ognia dolewają aukcjonerzy, potrafiąc do granic możliwości eksploatować wątek znanego właściciela w przypadku nawet największych rzęchów. Niekiedy przekraczają przy tym granice przyzwoitości, jak to miało miejsce całkiem niedawno z pewnym Escortem w stanie agonalnym, który rzekomo należał do polskiego papieża i w związku z tym miał kosztować sumy sześciocyfrowe w euro, a skończyło się na małym skandalu i wielkim wstydzie. Zdarza się również, że zdrowy rozsądek wygrywa i słynne nazwisko nie pomaga, jak choćby w przypadku Maserati 3500GT po Juanie Manuelu Fangio. Na wyciągnięty ze strzępiarki gruz, tylko trochę przypominający samochód, wyceniony pięciokrotnie wyżej niż inne egzemplarze w podobnym stanie, nie znaleziono chętnego jelenia. Takie sytuacje należą jednak do rzadkości. W większości przypadków nazwisko celebryty w dowodzie rejestracyjnym wystarczy, żeby wariaci na całym świecie szerzej otwierali portfele i chętniej wypisywali czeki.
Czemu tak tego dociekam? Z czystego egoizmu. Po prostu próbuję ustalić, jak zbić fortunę na moim Interceptorze, którego pierwszą właścicielką była Vassiliki Papathanasiou, szerzej znana jako Vicky Leandros. Ta urodzona w Grecji, a mieszkająca w Niemczech gwiazda popu, w całej karierze wydała ponad pięćdziesiąt albumów, jej single osiągały milionowe nakłady, a w 1972 r. wygrała konkurs Eurowizji. Od Odry po Atlantyk każdy dzieciak zna Vicky, bo przez ponad pięćdziesiąt lat na scenie zrobiła większą karierę niż Zenek Martyniuk, Maryla Rodowicz i Jerzy Połomski razem wzięci.
Taki z grubsza jest mój plan na luksusową emeryturę – oddać wóz kreatywnemu aukcjonerowi i zarobić dużą bańkę. No, chyba że Vicky ma bogatych fanów również w Polsce? Oferty ślijcie na adres redakcji.
Pierwotna wersja tego artykułu ukazała się w "Classicauto" nr 161/2020.


Czytaj więcej