CZŁOWIEK I SAMOCHÓD
Max nie przyjmuje do wiadomości, że na świecie jest dobra nowoczesność. Jest całkowicie analogowy.
Szwedzki majestat - Volvo 240

Volvo, kolekcja czystych kaset magnetofonowych i kapitan Żbik – tak chyba najszybciej można scharakteryzować Maxa, którego chcę Wam przedstawić w tym miesiącu. O fascynacji Volvo, przez które zapomniał, jak się kupuje samochody, opowie, jak tylko skończy wątek przechodzenia przez zieloną granicę.

Wiktor Paul
Od jak dawna jeździsz Volvo?
Od ponad 25 lat, to mój czwarty samochód w życiu. Ta historia jest dość prosta. Od dziecka lubiłem wszystkie samochody, czytałem w kółko książki Podbielskiego, ale to właśnie Volvo pociągały mnie tą swoją majestatycznością, siłą, potęgą, nawet pewną niezgrabnością. Gdy w latach 80. weszła do produkcji "siedemsetka", to człowiek patrzył i myślał: "Jezu, jak można stworzyć coś tak kanciastego, ale jednocześnie tak pięknego, eleganckiego i królewskiego?".
We wczesnych latach 90. mój kolega przywiózł sobie ze Szwajcarii piękne złote Volvo 264 z 1976 roku. Wpatrzyłem się w ten samochód jak w obrazek. I gdy ten kolega czasami wyjeżdżał na dłużej, to zostawiał mi to Volvo na przechowanie, bo strach było po prostu trzymać je na ulicy. Czarna skóra, szyberdach, do dziś pamiętam zapach tego wnętrza. Wtedy jeszcze nie było tych wszystkich ceregieli, paniki ekologicznej, wszystko normalnie pachniało. Dziś samochody nie pachną, producenci się chwalą, że wszystkie materiały są bez użycia czegoś, co może wywołać alergię. A ja właśnie chcę, żeby były z użyciem, żeby wszystko pachniało i żeby wszystko było alergiczne i nieekologiczne. W tym Volvo człowiek wiedział, że siedzi w prawdziwym samochodzie. To była rozkosz. Miałem wtedy sześcioletniego Malucha w kolorze jajecznicy, z czerwonymi siedzeniami. Po dwóch latach jazdy do niczego się już nie nadawał. Ten samochód to samo zło. Są tacy, którzy wspominają Malucha z sentymentem, i ja to rozumiem, ale nie zapominajmy, że to jest straszny pojazd. Sprzedałem go bez żalu i natychmiast dałem się nabrać na bardzo taniego, starego Volkswagena Golfa jedynkę. Szybko okazało się, że miał przebijane numery, a oleju trzeba było dolewać tyle samo co benzyny. Na szczęście kosztował mnie tylko tego Malucha plus trzy miliony starych złotych. Szybko pozbyłem się tego cholernego Golfa i upatrzyłem sobie Citroëna Visę. Po Volkswagenie byłem już mądrzejszy i pierwszą Visę, którą oglądałem, postanowiłem sprawdzić. Poprosiłem o numer nadwozia i zadzwoniłem do przedstawicielstwa firmy. To była fajna historia, bo telefon przypadkiem odebrał sam dyrektor Władysław Potocki, znany wówczas z występów w telewizyjnych programach motoryzacyjnych. No i oczywiście wyszło, że numer nadwozia nie zgadza się rocznikiem, więc odpuściłem. W końcu sam dałem ogłoszenie do gazety, że kupię Visę, ale tylko w bardzo dobrym stanie. Tak trafił do mnie piękny wiśniowy Citroën. Pan, który mi go sprzedał, autentycznie się rozpłakał, gdy się z nim żegnał. Uwielbiałem ten samochód – tak wygodnego auta dotąd nie miałem. Niestety, niecałe dwa lata później zabił je Mercedes "Baleron", który ostro przydzwonił mi w tył. Ta katastrofa okazała się być całkiem dobrym interesem, bo z PZU i za wrak dostałem w sumie niemal dziesięć tysięcy złotych, a Visa była warta najwyżej siedem. Pomyślałem, że to może taki znak od losu, żeby wreszcie kupić sobie bezpieczny samochód. Konkretnie Volvo. Szybko dotarła do mnie wiadomość, że ładną "dwusetkę" chce sprzedać pracownik ambasady Tajwanu. Auto pięcioletnie, pachniało nowością, ledwie 45 tys. km przebiegu, automat, tak jak chciałem. Grzech było nie wziąć. Ten samochód w 1991 r. zamówiła w Szwecji, z dostawą do Świnoujścia, pani Chen z ambasady amerykańskiej, będąc jeszcze w placówce na Jamajce. Po dwóch latach sprzedała go człowiekowi – przypadkowo o tym samym nazwisku – z ambasady tajwańskiej. Oficjalnie to biuro nosi nazwę Biuro Przedstawicielskie Tajpej, więc samochód nie miał niebieskich tablic, tylko zielone IWA, a później czarne WFH i z takimi je kupiłem.

Historia wozu jest bardzo ciekawa i są na to wszystkie papiery.

Volvo to jednak nie jedyna Twoja miłość.
Wszystko w domu mam dość nietypowe, bo jestem zakotwiczony w przeszłości. Te magnetowidy, szafki z kasetami magnetofonowymi, komiksy, mapy – to nie jest bez powodu. Byłem teraz u znajomych, próbowaliśmy puścić film z internetu na supernowoczesnym telewizorze. Pilotem sterowało się kursorem na ekranie i wpisywało tytuł. Obsługa tego była upiorna, odpalenie filmu trwało chyba z dziesięć minut. Co to za nowoczesność? Ja po prostu nie mam na to siły. U siebie wkładam kasetę do VHS i wszystko działa. Może obraz jest gorszy, ale co z tego? Najwyżej coś trzeszczy albo lata, ale ciągle coś widać. A technika cyfrowa jest zero-jedynkowa, bo albo działa, albo nie. Ja mam po prostu analogową naturę.
Piotr Ciechomski

Volvo nie jest wcale w idealnym stanie. I takie ma być – ono ma jeździć.

Dużo jeździsz swoim analogowym samochodem?
Jestem nielotem, nie wsiadam do samolotów. Więc choćby z tego względu rzeczywiście wszędzie jeżdżę jak nie pociągiem, to samochodem. Na przykład kiedy jakaś firma wysyłała mnie służbowo na targi samochodowe do Genewy, zawsze tak kombinowałem, żeby połączyć to z dłuższym wypadem turystycznym. Robiłem sobie cały objazd do Włoch, Szwajcarii, Francji. A przy innej okazji oczywiście do Rumunii.
Piotr Ciechomski

A nie mówiłem, że Max jest analogowy?

Piotr Ciechomski

Żeby zobaczyć czasy, w których Max jest zakotwiczony, trzeba spojrzeć w lusterko.

Piotr Ciechomski

Volvo jest równie majestatyczne co niezgrabne.

Piotr Ciechomski

Ten samochód nie jest tu przypadkiem – pasuje do całego życia Maxa.

Piotr Ciechomski

Volvo jest bardzo special delivery. Przeczytajcie dlaczego.

Piotr Ciechomski

Mimo że jest sedanem, ma ogromny bagażnik.

Piotr Ciechomski

Cały czas na tych samych czarnych tablicach. Dziś to potężny szpan.

Piotr Ciechomski

Volvo przysłużyło się do rozwikłania zagadki, gdzie kapitan Żbik przekroczył zieloną granicę.

Dlaczego „oczywiście”?
Jestem też peerelowskim komiksomaniakiem. Pojechałem więc do Rumunii, Bułgarii i na Węgry szukać śladów kapitana Żbika z jego najciekawszej przygody, tzw. pentalogii bułgarskiej. Musiałem sprawdzić, czy hotel, w którym on spał, istnieje czy nie, jak dziś wygląda itd. W komiksie jest to trochę pomieszane, część miejsc istnieje, część jest zmyślona. Najbardziej emocjonującym momentem całej wyprawy było przekraczanie zielonej granicy. Chodziło o to, że Żbik był kretem w szajce przemytniczej, ale wzbudził podejrzenia przestępców. Został uśpiony, porwany i zapakowany w wiklinowym koszu do samolotu lecącego do Wiednia. W samolocie się jednak obudził, tam pomogła mu stewardesa, która dała mu kontakt do swojej czeskiej koleżanki mieszkającej pod miastem. Ta bez wahania Żbikowi pomogła, to oczywiste, przecież był milicjantem z Polski. Żbik chciał szybko wracać na Węgry, żeby dorwać bandziorów, a że nie miał dokumentów, musiał przekroczyć zieloną granicę. Ale nie jak wszyscy normalni ludzie, tylko odwrotnie – z zachodu na wschód. Pojechałem nad Jezioro Nezyderskie od strony austriackiej, znalazłem węgierskie miasteczko Ferterakosz i usiłowałem wytypować punkt, gdzie Żbik tę granicę przepłynął. To bardzo ciekawe miejsce.
Piotr Ciechomski

Swego czasu Max był jednoosobową agencją reklamową Kii.

Jak Volvo sprawdza się jako samochód turystyczno-poszukiwawczy?
W nim wszystko jest tak przyjemnie solidne – jak zamykasz drzwi, to słychać mocne "łup". Żeby wysiąść, trzeba mocno pociągnąć za klamkę. Wszystko jest w tym samochodzie konkretne, on niczego nie udaje. Jest duży, ciężki i przez to tak przyjemnie wygodny. Nie boję się żadnych leżących policjantów, dołów, że zaczepię czymś o krawężnik. Zimą się fajnie jeździ, jak jest ślisko, bo on bardzo szybko o tym ostrzega, zarzucając lekko tyłem. Wtedy wystarczy odrobinę odpuścić gaz i wszystko się uspokaja.
Z minusów trzeba wymienić to, że jak na dzisiejsze czasy jest dosyć głośny. Bardziej słychać po prostu powietrze opływające nadwozie. Do 110 km/h daje się ten hałas spokojnie znieść, bez problemu można rozmawiać czy słuchać radia. Pali wtedy koło dziewięciu litrów na sto kilometrów. W 2001 r. jednego dnia przejechałem nim bez najmniejszego kłopotu ponad 1300 kilometrów – a w Polsce nie było jeszcze w ogóle autostrad – i nawet nie byłem zmęczony.
Piotr Ciechomski

Na śliskim Volvo szybko informuje, że trzeba zwolnić. Delikatnie zarzuca tyłem.

I nic się nie zepsuło? Masz z nim w ogóle problemy?
Z tym samochodem od zawsze coś jest nie tak, absolutnie nie jest to bezawaryjne auto. Szwedzka blacha to też jakiś mit, on od dawna radośnie sobie koroduje.
Po miesiącu od kupienia samochodu zabrałem go na myjnię, po której zwariowały mu obroty. A przecież nie myłem wcale silnika, tylko karoserię. Pracowałem wtedy dla dealera Volvo, więc pojechałem do serwisu i mówię "Chłopaki, pomóżcie!". Zebrało się całe konsylium z szefem serwisu, dwa dni walczyli, przekładali wszystko po kolei i nigdy się nie dowiedzieli, co to było, bo po prostu samo przeszło. I on tę usterkę ma właściwie do dziś, choć na szczęście problem rzadko się pojawia. Inny feler to bezpieczniki, takie starego typu, wkładane między dwie blaszki. To jest koszmar, bo bezpiecznik od zapłonu bardzo się nagrzewa, topi i wygina, no i silnik potrafi znienacka zgasnąć. Już się nauczyłem tych objawów – jeżeli winny jest bezpiecznik, to na tablicy zegarów zapalają się wszystkie kontrolki poza sondą Lambda. Moje Volvo pod pewnymi względami jest zadziwiająco delikatne, chyba bardziej francuskie niż szwedzkie. Ale na tęgim mrozie pali jak złoto.
Nie lubi też morza, znad którego zresztą wczoraj wróciłem. Zawsze mu tam coś dolega. Zazwyczaj to kłopoty z elektryką, tym razem miałem awarię mechaniczną. Jestem na autostradzie, pobieram bilecik z automatu. Już chcę odjeżdżać, kręcę korbką, ale czuję, że coś jest nie tak. Patrzę, a szyba w oknie sterczy przekręcona, jakoś całkiem bez sensu, i nie daje się ruszyć ani w jedną, ani w drugą. Wypadła z prowadnic. Na dodatek zanosiło się na deszcz. Zjechałem na najbliższy parking, mam w bagażniku różne klucze, zwłaszcza torksy, bo bez nich to nie warto z domu nawet wychodzić, i rad nierad rozebrałem całe drzwi. Takie przygody mi się właśnie zdarzają. Ale w pół godziny naprawiłem, szyba chodzi elegancko.
Piotr Ciechomski

Ogromna kolekcja czystych kaset magnetofonowych, wszystkich peweksowskich marek, modeli i długości.

Piotr Ciechomski

Maska i reszta blach bez problemu wytrzymują sesje fotograficzne.

Piotr Ciechomski

O, tu da się bez kłopotu dojechać dwusetką.

Co trzeba wiedzieć, żeby kupić fajną „dwusetkę”? Gdzie jej szukać?
O, to jest bardzo ciekawe pytanie. Nawet ostatnio sobie o tym myślałem. Bo ja już tak dawno nie kupowałem samochodu, że w ogóle nie pamiętam, jak to się robi. Ja nawet nie wiem, jakie są teraz formalności, dokąd trzeba pójść, żeby coś załatwić. Jakieś wydziały komunikacji, jakieś urzędy, zapomniałem, nie wiem. Tak samo nie wiem, skąd się dziś bierze samochody. Ostatni raz robiłem to w 1996 r.
Piotr Ciechomski

Przypominam – jeżeli odchodząc od samochodu, nie obejrzycie się, to źle wybraliście.

Piotr Ciechomski

Do 110 kilometrów na godzinę hałas opływającego powietrza da się zagłuszyć radiem.



Czytaj więcej