Procedura czy proceder?
Michał Koziar
@Archiwum

Jeśli jakakolwiek sprawa załatwiana w państwowej instytucji wiąże się z wianuszkiem firm oferujących, że zajmą się nią za nas, to mamy do czynienia z patologią.

Kiedyś mówiło się, że socjalizm jest ustrojem, w którym bohatersko pokonuje się problemy nieznane w innych ustrojach. Podobno socjalizmu już nie ma (przynajmniej u nas), za to świecka tradycja trwa w najlepsze. Wychodzę z założenia, że jeśli jakakolwiek sprawa załatwiana w państwowej instytucji wiąże się z wianuszkiem firm oferujących, że zajmą się nią za nas, to mamy do czynienia z patologią. Po prostu coś poszło nie tak. Może na poziomie nieprecyzyjnego prawodawstwa, a może jakości obsługi obywatela. Tak czy siak, jeśli zwykły Jan Kowalski ma problemy z tak prostą czynnością prawną jak rejestracja samochodu i potrzebuje do tego specjalisty, to najwyraźniej coś jest nie tak. Ogromnym wysiłkiem klasy urzędniczej w naszym pięknym kraju zmierzamy w stronę tego, by coraz częściej korzystanie z takich usług specjalistów było konieczne. Odłóżmy na bok to, że zasady rejestracji aut zależą w tej chwili od urzędu i urzędnika, a nie od stanu prawnego. Jedni już odkryli, że można rejestrować niezależnie od meldunku, inni nie. Te same papiery w jednym powiecie pozwolą bez problemu zarejestrować samochód, w drugim – już nie.
Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak w przypadku pojazdów zabytkowych. W ostatnich latach doszło do niefortunnego zbiegu okoliczności. Otóż pewne osoby i instytucje odkryły, że własne muzeum motoryzacji pozwala zarejestrować praktycznie wszystko, co jeździ, na żółte tablice. Nie ma w tym nic zdrożnego, dzięki temu da się na przykład zachować dla potomnych radiowóz z pełnym wyposażeniem. Problem w tym, że niektórzy zwęszyli okazję do zrobienia biznesu [według badań redakcji "Classicauto" w całej Polsce są dziesiątki takich osób – przyp. red.]. Część zaczęła tak rejestrować samochody komisowe, by w opisach twierdzić, że dzięki temu OC jest tańsze. To akurat nieprawda, ale być może ktoś się na to łapał. Inni po prostu oferowali usługę rejestrowania, co popadnie, na żółte, wykorzystując to, że urzędy nie zadawały wielu pytań, tylko wymieniały jeden komplet blach na drugi.
Eldorado trwało jednak do czasu. Konkretnie do momentu, w którym na horyzoncie legislacyjnym pojawiły się strefy czystego transportu. Nagle zabytkowe tablice rejestracyjne stały się tymi najbardziej pożądanymi, a tęgie głowy z urzędów komunikacji – i nie tylko – zaczęły wymyślać światłe pomysły na zatamowanie zmyślonej fali gruzu rejestrowanego na żółte tablice. Zaczęło się od skokowego podniesienia minimalnego wieku auta wpisywanego do ewidencji zabytków. Dzięki temu obecnie mamy ostrzejsze wymogi niż wiele krajów europejskich, w tym np. Niemcy. Zmieniło to niewiele, poza wnerwieniem kolekcjonerów rzadkich pojazdów z lat 90., którym skutecznie utrudniono życie. Kto chciał i wiedział jak, i tak przepchnął dowolny pojazd na żółte. Tyle że to też się skończyło. Lord Farquaad, czy raczej ktoś wyżej, tupnął, dmuchnął i zarządził audyt.
Audyt to przerażające słowo. Nagle okazało się, że już nigdzie w Polsce nie przejdzie wałek z "klepaniem" żółtych tablic na zaprzyjaźnione muzeum. Ba, do właścicieli motoryzacyjnych muzeów zaczęły trafiać listy z prośbą o wyjaśnienie statusu niektórych pojazdów. Nie ma, że boli, bez wpisu do ewidencji zabytków nie wymienisz już tablic na żółte. Nawet jeśli masz samochód, który jak najbardziej jest klasykiem, musisz od nowa przechodzić proces rejestracji, zdaniem urzędników – z czerwonymi tablicami po drodze. Naprawdę od tego wszystkiego oszaleć można. W przypadku jednego samochodu to jeszcze nie tragedia, ale babraj się ze spełnianiem wymogów i pisaniem kwitków na kilka-kilkanaście. Tu właśnie pojawiają się wspomniane firmy – niezbędne, by bohatersko pokonywać nieznane nigdzie indziej w cywilizowanym świecie problemy. Zarejestrują, napiszą wszystko jak trzeba, do właściwego urzędu i urzędnika pójdą. W przypadku firm już zupełnym standardem jest zlecanie rejestracji pojazdów, zarówno zabytkowych, jak i zwykłych. Jednocześnie moi mniej wtajemniczeni znajomi regularnie trafiają na jakieś problemy z rejestrowaniem w pełni legalnych samochodów, bo coś się urzędnikowi nie spodobało albo brakowało jakiegoś zaświadczenia. I tak to, zamiast uprościć wszystkie procedury, nie tylko mamy już bałagan interpretacyjny w zwykłym rejestrowaniu pojazdów, ale do tego też utrudnione "klepanie" na żółte. Co jest najśmieszniejsze? Strefy czystego transportu mają tak dziurawe zasady, że kto będzie chciał, i tak je obejdzie. Za to zwykły miłośnik klasyków niech cierpi za to, że ktoś inny robi wałki.
A może by zrobić tak, jak w Niemczech? Wymogi na blachy H są jasne i jednoznaczne. Nikt nie struga pawiana, wymyślając dodatkowe utrudnienia z okazji Umweltzone. Ale to by było pewnie za proste.
Pierwotna wersja tego artykułu ukazała się w "Classicauto" nr 210/2024


Czytaj więcej