FELIETON
Mój pierwszy raz
Szymon Rajwa
Trabant @newspress.co.uk
Drzemałem na kanapie w salonie, śniąc przyjemny sen o tym, że już za kilka miesięcy będę bogaczem i nic nie będę musiał robić, bo wkrótce stukną mi cztery dychy. Jakieś dwadzieścia lat temu postanowiłem zostać milionerem właśnie w wieku lat czterdziestu. Z błogostanu wyrwał mnie telefon. Po pięciu minutach i zakończeniu rozmowy wiedziałem już, że to koniec. Wszystko przepadło: miliony, Karaiby, hamak na plaży i drink z palemką diabli wzięli.
Tym, który tak brutalnie przerwał moją świetnie rozwijającą się karierę, był naczelny Classicauto. "Słuchaj, wydarzyło się trochę zmian w magazynie, poprzedni autorzy chcą oddać komuś felieton. Czytam regularnie twojego facebooka i chciałbym, żebyś to był ty".
Że mnie zatkało, to mało powiedziane. Świat zwalił mi się na głowę. Wszyscy wiedzą, że felietoniści to podstarzali, brodaci, rozczochrani faceci w powyciąganych swetrach i sandałach, którym poza piątką z polskiego na maturze nic więcej nie udało się w życiu. Odpalają papierosa od papierosa, piją herbatę ze szklanki i waląc w klawiaturę dają upust swym frustracjom. Przekonani o swojej intelektualnej wyższości nad resztą populacji płodzą raz na jakiś czas "felietą", którego treści nie rozumie nikt poza samymi autorami i im podobnymi.
Tego samego zdania była moja żona. Kiedy wróciła z pracy, powiedziałem najmilszym głosem na jaki mnie było stać: "Wiesz, kochanie, zostałem felietonistą Classicauto…". Biedaczka oparła się ciężko plecami o ścianę, zamknęła oczy i wyszeptała "O Boże…". Tak, też poczuła, że jestem skończony.
Po paru szklankach ciepłej czystej (jak przystało na prawdziwego felietonistę) wziąłem się nieco w garść i uznałem, że skoro mam być kolejnym Passentem, Toeplitzem czy choćby Bakułą, to wypadałoby przypomnieć sobie, czym jest ów "felieton". Ogarnięty manią zbieractwa niczego nie wyrzucam. Zajrzałem więc do starych zeszytów z prestiżowego krakowskiego liceum, bo pamiętałem, że nasza nawiedzona polonistka próbowała z bandy degeneratów popalających zioło i słuchających Tupaca Shakura, House of Pain oraz Prodigy zrobić mistrzów pióra. Zabawna była to osoba. Któregoś dnia zadała nam interpretację jakiegoś barokowego wiersza, bodajże autorstwa hrabiego Morsztyna. Z analiz wierszy byłem kiepski, to znaczy moje interpretacje rzadko kiedy były "po linii", więc żeby znów nie zaliczyć pały, musiałem kombinować. Polonistyczna przeszłość mojej mamy ułatwiła mi zadanie. W pokaźnej domowej bibliotece wyszperałem jakieś niszowe opracowanie o Morsztynie i brutalnie przepisałem co bardziej krwiste fragmenty, resztę uzupełniając własnymi przemyśleniami. Następnie, dumny z siebie, oddałem wypracowanie pani polonistce.
Po kilku dniach otrzymaliśmy swoje ocenione prace z powrotem. Jak zwykle pały, mierne i tym podobne. Generalnie najlepsza ocena to plus trzy. Gdy przyszła moja kolej, profesorka oznajmiła: "A z panem to porozmawiam sobie po lekcji". Byłem przekonany, że jakość mojej pracy powaliła ją i chce w zaciszu kantorka zaproponować mi udział w olimpiadzie.
"Czy pan myśli, że jestem idiotką?" – zapytała chwilę później na zapleczu sali humanistycznej, a jako człowiek dobrze wychowany gorliwie przytaknąłem. Chyba jednak nie dosłyszała, bo ciągnęła dalej: "Pan tego nie mógł sam napisać. Tu są całe fragmenty przepisane z jakiegoś opracowania, niestety nie wiem którego. To jest po prostu za dobre na pana, panie Rajwa. Ale jest też dużo bełkotu. Bardzo nierówna praca i to pana zdradziło. Poważną interpretację oszpecił pan swoimi wypocinami. Dałabym panu pałę, gdybym tylko mogła wskazać, z którego dzieła pan to przepisał, ale że nie mogę tego udowodnić, to dostaje pan ostrzeżenie i minus cztery". Wszystkie akapity, które napisałem samodzielnie, były nietknięte, natomiast te przepisane ze źródła akademickiego – zmasakrowane czerwonym długopisem.
Jak widać, podstawy teoretyczne mam niezłe, choć nadal nie mogę oprzeć się wrażeniu, że naczelny proponując mi etat, zwyczajnie zwariował. Pięć tysięcy znaków w magazynie o klasycznej motoryzacji i ani słowa o samochodach… Ludzie będą wieszać psy. Ale z drugiej strony przecież nieważne, co mówią, ważne, żeby mówili. A ja udowodniłem tym tekstem, że jestem rasowym felietonistą – nikt nie ma pojęcia, o czym piszę i o co mi w ogóle chodzi, ze mną włącznie.
PS. Właśnie zadzwonił naczelny z informacją, że nie puści mi tego tekstu, bo nie ma nic o samochodach… A wbrew pozorom ta historia ma mocny związek z motoryzacją. Otóż tego samego dnia, gdy dostałem "cztery minus" z polskiego, wespół z moim przyjacielem kupiliśmy za 200 zł Trabanta. Następnie wjechaliśmy w nim w krzaki i porzuciliśmy. Do dzisiaj nie wiem, co się z nim później stało. Te czasy minęły bezpowrotnie. Nie dlatego, że jesteśmy 25 lat starsi. Po prostu nie ma już Trabantów po 200 zł.
Trabant @archiwum


Czytaj więcej