Volkswagen Typ 166 – Pan Samochodzik z Wrocławia

W serialu "Samochodzik i Templariusze" w roli wehikułu domowej roboty wystąpił VW Typ 166, czyli Schwimmwagen. Tymczasem we Wrocławiu takiego pojazdu używał wynalazca bardzo podobny do Pana Samochodzika…

Mieczysław Płocica

Dzisiaj takie zdjęcie kojarzy się z lansem zamożnego kolekcjonera, ale w latach 60. VW Typ 166 był tylko autem z demobilu, o niewielkiej wartości finansowej.

Każdy myślący samodzielnie obserwator rzeczywistości zdaje sobie sprawę, jak wielki wpływ na rozwój cywilizacji i pozytywne przekształcanie świata mają goście w szopach, garażach i komórkach. Zapewne podobnie uważał pisarz Zbigniew Nienacki, kiedy w książce "Wyspa Złoczyńców" powołał do życia postać wuja Gromiłły, konstruktora-samouka, który na bazie podwozia rozbitego Ferrari 410 Superamerica skonstruował pokracznie wyglądającego SAM-a. Ten ostatni stał się wizytówką głównego bohatera (a także powodem do jego pseudonimu) przez całe 12 tomów serii o Panu Samochodziku. W kulminacyjnym momencie akcji ów czterokołowy dziwoląg pokazuje, na co stać dwunastocylindrowy motor Ferrari połączony z geniuszem polskiego majsterkowicza. SAM skutecznie ściga przestępców w nowoczesnych i szybkich autach, a w razie potrzeby służy jako motorówka.

Józef Borzęcki w swoim warsztacie, ulokowanym w piwnicy w bloku. Tu powstają nowatorskie części do samolotu.

Rozpalający wyobraźnię młodych czytelników wehikuł zmaterializował się na szklanym ekranie w serialu "Samochodzik i Templariusze" (1971) jako Schwimmwagen. Chociaż z literackim pierwowzorem łączyła go tylko brzydota formy (prędkość maksymalna oryginalnego VW Typ 166 to zaledwie 80 km/h), to zapadł nam wszystkim w pamięć jako właśnie ten niezwykły pojazd, który może wszystko, bo nawet pływa!

Znawcy historii zapewne rozpoznają ten konkretny egzemplarz Tygrysa. Z identyfikacją Schwimmwagena może być trudniej.

To jednak fikcja, literacka i filmowa. Tymczasem we Wrocławiu na tyłach bloku przy ulicy Sernickiej 20 stoi do dzisiaj drewniany, kryty papą garaż, w którym stałym rezydentem był Schwimmwagen, służący właścicielowi do celów, jakie żadnemu z jego projektantów nie przyszłyby do głowy. Ów właściciel był bowiem człowiekiem wyjątkowym.

Wczesne zdjęcie amfibii w cywilu, jeszcze bez kierunkowskazów i ozdobnych kołpaków kół.

VOLKSWAGEN TYP 166 SCHWIMMWAGEN – Podwórko na Sernickiej
Pan Samochodzik istniał naprawdę. A ściślej rzecz biorąc, to był Pan Samochodzik i wuj Gromiłło w jednym. Nazywał się Józef Borzęcki i był pionierem polskiego amatorskiego motoszybownictwa, tworzącym w drewnianym garażu, postawionym na osiedlowym podwórku, latające cuda techniki. Ograniczoną przestrzeń wypełniały zgromadzone materiały do budowy płatowców, gotowe elementy i różnorodne przyrządy, zazwyczaj będące autorskimi dziełami konstruktora. Z uwagi na niedostatki przestrzeni wiele prac było wykonywanych przed garażem, a prywatny Schwimmwagen Józefa Borzęckiego był wyprowadzany i asystował właścicielowi, który dłubał przy nowym projekcie.

Betonowa szosa pod Wrocławiem była ulubionym miejscem prób, w których amfibia pełniła rolę mobilnej hamowni silnikowej.

Jak w latach 60. był postrzegany taki dziwny samochód na wrocławskim osiedlu? O tym opowiada Mikołaj Domański, wówczas młody chłopak, a później zięć Józefa Borzęckiego: "Mieszkałem trzy domy dalej, więc od dziecka widziałem, co się w tym garażu dzieje, zresztą wszyscy w moim wieku wiedzieli. W tej szopie rodziły się kolejne konstrukcje: najpierw Stratus, później Cirrus i Altostratus. Kiedy amfibia stała przy garażu, a jeszcze samolocik, Altostratus, był rozłożony, to akcje i notowania Misia Uszatka spadały u nas od razu. Na Sernicką zaglądał Witold Rychter, który przyjeżdżał tutaj do bratniej duszy, a drugim, który wspierał Borzęckiego w jego ideach, był radziecki konstruktor Oleg Antonow. Dzięki temu zresztą Borzęcki uniknął kłopotów z prawem, wedle którego latał nielegalnie. No ale skoro tak ważna osobistość z ZSRR wyraziła się pochlebnie o jego poczynaniach i prowadziła z nim korespondencję, to nikt nie śmiał stanąć w poprzek. Skutek tej znajomości był więc taki, że urzędnicy się od Borzęckiego odczepili i mógł sobie latać na dziko, bo przecież w tamtych czasach nie można było latać prywatnie, i to jeszcze na sprzęcie własnej roboty".

Żeby popływać z ukochaną, nie trzeba nawet wysiadać z auta. To przyjemność tylko dla wybranych.

VOLKSWAGEN TYP 166 SCHWIMMWAGEN – Do zadań specjalnych
Amfibia w rodzinie Borzęckich pojawiła się początkiem lat 60. i była jedynym samochodem, jaki w swoim życiu posiadał Józef Borzęcki, nie licząc zbudowanego własnoręcznie niewielkiego SAM-a. Schwimmwagena nazywano wyłącznie „amfibią”, nigdy nie padała jego oryginalna nazwa, jaką miał w zastosowaniu militarnym. Historia pozyskania auta jest dość typowa dla tamtych czasów, bo zaczęła się od znalezienia tego wozu w stawie rybnym, gdzieś w rejonie Milicz-Sułów. Borzęcki akurat poszukiwał czegoś do holowania motoszybowca własnej konstrukcji i koniecznie chciał ją kupić, ale nie wolno mu było jako osobie prywatnej, bo demobil był nadal traktowany jak porzucone mienie poniemieckie i musiał trafić do Okręgowej Komisji Likwidacyjnej. Komisja ta skierowała najpierw zapytanie do wojska, czy jest zainteresowane zakupem, a dopiero po otrzymaniu negatywnej odpowiedzi (wojskowi orzekli, że nietypowy pojazd jest z ich punktu widzenia mało przydatny) sprzedała Borzęckiemu Schwimmwagena wraz z zapasowym silnikiem, też wyłowionym z jeziora, tyle że od innego. Piękne to były czasy, kiedy wyławiano takie skarby z jezior!

Wojak czy cywil, pływa doskonale! To zdjęcie udowadnia, że właściciel wiedział, jak dbać o stan techniczny auta.

Chłopak z gitarą i pływającym samochodem mógł budzić uwielbienie płci pięknej.

Spróbujmy jeszcze się zanurzyć, co nam szkodzi…

VOLKSWAGEN TYP 166 Schwimmwagen – w cywilu
Pierwszą czynnością po zakupie Schwimmwagena było jego rozebranie na czynniki pierwsze i wyremontowanie od podstaw. Później amfibia Borzęckich nie miała łatwo, służyła bowiem jako pojazd do wszelkich zadań, spełniając je zresztą znakomicie. Przede wszystkim dzielnie pomagała właścicielowi w testach silników, które miały być montowane do konstruowanych przez niego motoszybowców i samolotów. Była więc używana jako ruchome stanowisko do prób, które konstruktor wraz z przyjaciółmi wykonywali przez okrągły rok, nie patrząc na warunki pogodowe. Chodziło głównie o pomiary ciągu silnika z nowo zaprojektowanym śmigłem. Próby prowadzili w zimie i w lecie, a odpowiedni teren znaleźli na betonowej autostradzie pod miastem, gdzie obok szosy było wysypisko gruzu z powojennego Wrocławia.

Transport złożonego płatowca na miejsce prób.

Amfibia pomagała też innym konstruktorom lotniczym – tu holuje lotnię "Pterodaktyl" Tadeusza Dobrocińskiego.

Powrót do domu; tu motoszybowiec złożony na specjalnym wózku transportowym.

Józef Borzęcki był mechanikiem doskonałym – sam wymyślał i wykonywał wszystkie narzędzia potrzebne mu do pracy. Skonstruował urządzenie do prób wytrzymałościowych, analizator spalin i wiele innych pomocy technicznych, które instalował w garażu. Garaż nie był jednak z gumy, więc wkrótce poruszanie się w jego wnętrzu wymagało sporych zdolności gimnastycznych. Właściciel tę sztukę opanował, bo musiał, ale osobie postronnej próba wejścia groziła solidnym pokaleczeniem, co zresztą zdarzyło się co najmniej raz.

Przygotowania do próby pomiaru ciągu śmigła w funkcji prędkości, czyli znowu amfibia jako mobilne stanowisko badawcze.

Drugą istotną rolą amfibii był transport rozmontowanego płatowca (oddzielnie skrzydła i kadłub) na miejsce prób. Po przybyciu na wybraną łąkę VW typ 166 zmieniał się w wyciągarkę holującą motoszybowiec, aby wspomóc jego start. Ciekawostką jest, że jeden z kolegów Borzęckiego, pomagający mu przy testach motoszybowców, przyjeżdżał na łąkowe próby zdezelowanym VW Typ 82, czyli popularnym KdF. Wychodząc z auta, z wyższością patrzył na amfibię, jednocześnie ogłaszając, że samochód, który nie ma drzwi, nie jest w ogóle samochodem. Borzęcki odpowiadał, że lepiej nie mieć drzwi w ogóle niż takie, z których sypie się próchno i rdza przy każdym trzaśnięciu.

Drewniany garaż Józefa Borzęckiego, w którym powstawały podniebne ptaki. Wkrótce zniknie, bo miasto planuje utworzyć w sąsiedztwie park.

Jako pojazd do wszystkiego amfibia woziła rodzinę Borzęckich na bliższe i dalsze wycieczki, w tym wakacyjne. Na jednym z wyjazdów w Pieniny właściciel zaparkował auto na noc tuż nad brzegiem Zalewu Rożnowskiego, po czym cała czteroosobowa rodzina (Borzęccy mieli dwie córki) ułożyła się spać w samochodzie na rozłożonych siedzeniach. Rano żona obudziła wszystkich krzykiem "Płyniemy!". Faktycznie, w nocy poziom wody podniósł się znacznie i amfibia znalazła się daleko od brzegu. Ale nie przeciekała, więc problemu z powrotem na stały ląd nie było. W wielu sytuacjach specyficzna konstrukcja pojazdu pokazywała swoje zalety. Tak było, gdy tęgą zimą Józef Borzęcki musiał pilnie zawieźć chorą matkę do szpitala przez całkowicie zawiane drogi. Żaden samochód nie mógł przejechać przez zaspy, ale amfibia, z uwagi na obłe dno i napęd na cztery koła (z założonymi na nie łańcuchami), dała sobie radę, mimo że konstruktor nieraz musiał jechać polami zamiast szosą.

Kadry z filmu "Skąpani w ogniu" dokumentują aktorską przeszłość amfibii Borzęckich.

Któregoś razu, w latach 70., wracając z Olesna do Wrocławia, przed samym Wrocławiem Borzęcki miał kolizję z ciężarówką. Amfibia straciła błotnik i przednie koło, oczywiście został też rozbity reflektor na tym błotniku. Z pomocą kolegi Borzęcki odpowiednio wybalastował pojazd i na trzech kołach doturlali się pod wrocławski garaż. Po tym zdarzeniu amfibia została wyposażona w reflektory od Ursusa.

Olesno i ultralekki "Skowronek". Schwimmwagen ciągle okazuje się niezbędny.

VOLKSWAGEN TYP 166 SCHWIMMWAGEN – Filmowe przygody
Konstruktor-amator nigdy nie ma łatwo i zawsze doskwiera mu brak finansów. Przez konieczność łatania budżetu rodziny, którego znaczną część pochłaniały konstrukcje latające i ich ciągłe modyfikacje, w życiorysie amfibii pojawiły się wątki filmowe. Józef Borzęcki pisze w swojej książce "Na własnych skrzydłach": "Kiedy Jerzy Passendorfer kręcił wojenny film pt. »Skąpani w ogniu« przez dwa miesiące [amfibia] woziła »porucznika« Mikulskiego i »kaprala« Siemiona po wileńskich lasach, wśród karabinowych strzałów i wybuchu petard. Potem grała w przygodowym filmie »Wyspa złoczyńców«. Goniła ile sił przestępców uciekających czarnym Fordem. Przepływała przez Wisłę w towarzystwie pięknych aktorek. Nieraz pozwalała się dosiadać telewizyjnym gwiazdom. Spisywała się zawsze dzielnie".

Bohater drugiego planu. Z przodu "Altostratus" ze swoim konstruktorem i pilotem w jednej osobie.

Codzienny widok z okna na podwórko przy Sernickiej 20.

Jednym z podstawowych zastosowań amfibii było holowanie kolejnych motoszybowców.

Łatwo potwierdzić, że Schwimmwagen grał w "Skąpanych w ogniu" (1963), można go bowiem zobaczyć pod koniec filmu, kiedy wojskowy kierowca wiezie oficera do miasta. W tych rolach wystąpili odpowiednio Wojciech Siemion i Stanisław Mikulski. Nie trzeba się wysilać, żeby zidentyfikować auto, bo zdradzają to m.in. zaklejone kierunkowskazy i nieoryginalna szyba przednia. Co ciekawe, na dostępnych w sieci fotosach z filmu można zobaczyć Schwimmwagena w różnych lokalizacjach i scenach, których próżno szukać w zmontowanym, gotowym obrazie. I mimo że, jak wspomina w książce sam Borzęcki, amfibia woziła aktorów przez dwa miesiące, to finalnie jej rola, jaką zobaczyli widzowie, została ograniczona do zaledwie jednej, wspomnianej sceny przejazdu, która trwa niecałą minutę.

Do wyboru do koloru, byle nie wszystko na raz. Albo pływanie, albo stały dach nad głową.

To ciągle ten sam pojazd, starannie przywrócony do oryginalnego stanu. Jego przeszłość jest znana nielicznym.

Informację o wypożyczeniu auta do "Wyspy złoczyńców" (1965) uprawdopodobnia fakt, że atelier filmu znajdowało się we Wrocławiu i nawet filmowa amfibia ma wrocławską rejestrację XX-0013. Porównanie ekranowego wehikułu z autem Borzęckich wyklucza jednak, że może być to ten sam samochód, choćby z uwagi na wykonane w filmowym rekwizycie drzwi. Co zatem z autem Borzęckich? Sam właściciel nie miał powodów, żeby konfabulować i wprowadzać w błąd czytelnika własnej książki, więc można przypuszczać, że pełniło ono rolę dublera i w zmontowanej wersji filmu nie wystąpiło. Podobnie mogło być z filmem "Barwy walki" (1964), gdzie próżno szukać sceny ze Schwimmwagenem, ale informacja o wynajęciu samochodu przez producenta jest w rodzinie Borzęckich podawana jako pewnik.

Pan Samochodzik wyrusza na kolejną próbę, a może wycieczkę. Twarz konstruktora i stan amfibii zdradzają już jednak zmęczenie.

Schwimmwagen Borzęckich nie wystąpił też w serialu "Samochodzik i Templariusze" (1971), chociaż taka informacja pojawiła się w internecie kilka lat temu i jest ciągle powielana w wielu popularnych publikacjach. Auta różni bardzo dużo szczegółów, których nie można przypisać inwencji rekwizytorów. Kto ciekawy, niech w ramach rozrywki te szczegóły odnajdzie. Zdjęcia Schwimmwagena z Wrocławia do porównania z filmowym można znaleźć na stronie córki konstruktora, Basi Borzęckiej: basia38.tripod.com.
VOLKSWAGEN TYP 166 Schwimmwagen – Rozstanie
W latach 70. konstruktor zakupił dom w Oleśnie gdzie w stodole budował ultralekki samolot "Skowronek". Pewnego dnia przyjechał nie wiadomo skąd dziwny kupiec, który zaoferował za amfibię nowego Wartburga. Omiótł lisim wzrokiem pokój, w którym przyjął go gospodarz, i powiedział, że do Wartburga dokłada jeszcze Jeepa, zachwalając, że można nim jeździć nawet po schodach. Zanim Józef Borzęcki zdążył odpowiedzieć, jego młodsza córka wystrzeliła: "To niech pan sam sobie jeździ po schodach!". Jak dzisiaj wspomina, nieco się przestraszyła swojego wybuchu emocji, bo w domu Borzęckich była wymagana grzeczność i wysoka kultura osobista wobec wszystkich. Tym razem jednak ojciec uznał rację córki, bo w opinii dzieci amfibia była częścią rodziny. Niedoszły kupiec widząc, że do handlu nie dojdzie, pochylił się do ręki pani Borzęckiej (kto pamięta czasy, kiedy kobietę całowało się w rękę?), i udając, że składa pocałunek, trącił ją tylko szpiczastym nosem, co utwierdziło córkę w przekonaniu, że typ nie jest człowiekiem, któremu można ufać. Więcej nie było mowy o sprzedawaniu amfibii.
W 1990 r. Józef Borzęcki zginął w wyniku wypadku "Skowronka", którego oblatywał. O dalszych losach amfibii opowiada Mikołaj Domański: "Po śmierci pana Józefa byliśmy w jego mieszkaniu w Oleśnie i tam ołówkiem na drzwiach od kuchni było napisane, że w razie czego, to amfibię sprzedać… Skontaktować się z panem Maciejem Kęszyckim, był podany numer telefonu. I pani Borzęcka zadzwoniła. Przyjechał jeden z braci Kęszyckich, którzy tworząc wielką kolekcję pojazdów militarnych, poszukiwali jakichś czołgów zatopionych w bagnach, a że mieli potężny sprzęt, dźwigi, przyczepy niskopodwoziowe, to i takie pojazdy wyciągali. Umówiliśmy się we Wrocławiu, ja miałem dostarczyć amfibię z Olesna. Myślałem podczas jazdy, że mi ręce odpadną, luzy, hamulce linkowe, 6-woltowa instalacja, jechało się bardzo ciężko. Wjechałem do meblowozu pana Kęszyckiego, on zapłacił umówioną sumę pani Borzęckiej, i na tym się skończyło. A wiem, że było ustalone i taki był warunek chyba pana Józefa jeszcze przed śmiercią, żeby w razie sprzedaży ta amfibia została w Polsce, żeby nie była wywieziona za granicę. Borzęcka jak sprzedawała tę amfibię, to podkreślała, że jej zależy na tym, żeby nie wyjechała z kraju, i kupujący jej przyrzekł, że będzie wyremontowana i pozostanie u niego w zbiorach. Po dokonaniu transakcji zajrzeliśmy jeszcze do garażu, gdzie odkryliśmy różne części od tej amfibii: maskę, przednią osłonę przykręcaną na motylki, całą ramę szyby i jeszcze trochę innych drobiazgów". Po wyjątkowo urozmaiconym i barwnym życiu w cywilu amfibia weszła w skład kolekcji pojazdów militarnych ARES i odzyskała pierwotny wygląd. Doprowadzona do stanu oryginalnego bierze udział w militarnych eventach jako rarytas w swojej klasie, a większość widzów, patrząc na nią, nie domyśla się, jak bogatą ma za sobą przeszłość.
Zdjęcia: archiwum Józefa Borzęckiego, Mieczysław Płocica, archiwum rodziny Kęszyckich


Czytaj więcej