W zupełnie niepozornym komisie w Piotrkowie Trybunalskim, pośród mocno wyeksploatowanych Passerati, koreańskich hatchbacków i Opli Astra jak gdyby nigdy nic stał sobie Mitsubishi Galant 3. generacji na niemieckich tablicach. Mówiąc konkretniej, to Galant Σ, czyli Sigma. Oznaczenie typoszeregu tego modelu to A120, z czego ostatnia cyfra oznaczała wersję silnikową. Pod maską egzemplarza w podstawowej wersji GL siedział najsłabszy w tej generacji silnik o pojemności 1,6, legitymujący się niezbyt okazałą mocą 75 KM. Oznaczenie wzmiankowanej jednostki napędowej to 4G32. Tej wersji przypisano kod nadwozia A121.
Nie muszę dodawać, że doznałem nagłego i długotrwałego opadu szczęki, kiedy z daleka zobaczyłem jego bardzo charakterystyczny przód, bo w naszym kraju jest to auto niezwykle rzadko spotykane. Podejrzewam, że w Polsce trudno byłoby znaleźć więcej niż 5 do 10 sztuk. Zresztą nie tylko u nas nie ma ich zbyt wiele. Przeczesując popularne niemieckie portale ogłoszeniowe, ciężko trafić na więcej niż jedno czy dwa ogłoszenia z tą właśnie generacją Galanta. A spróbujcie jeszcze znaleźć coś w równie dobrym stanie jak ten! Bez wątpienia to najładniejszy Galant tej generacji w Polsce, a przy tym jedna z lepszych sztuk w Europie. Dlaczego tak uważam? Jak rzadko bywa, po bliższym kontakcie auto okazało się jeszcze ładniejsze niż na pierwszy rzut oka. Srebrny Galant z dopiskiem Sigma pochodził z 1978 roku i legitymował się przebiegiem – to nie chochlik drukarski – niecałych 12 tys. km od nowości! Używano go przez zaledwie cztery lata, czyli po 1982 r. auto nie uczestniczyło już w ruchu. Komora silnika naprawdę błyszczała nowością, wnętrze nie nosiło absolutnie żadnych oznak zużycia, a w bagażniku znajdował się nieużywany, fabrycznie zapakowany podnośnik. Co więcej, samochód nigdy nie był restaurowany, wszystko pozostało dokładnie w takim samym stanie, w jakim opuściło bramy fabryki w Okazaki w 1978 r. Przyznacie, że w przypadku kilkudziesięcioletniego Japończyka to bardzo rzadka sytuacja. Jedynym odstępstwem od oryginału były koła. Zamontowano prawdziwe rarytasy – 14-calowe aluminiowe obręcze Asahi. Pochodzą z nowszej generacji Galanta, a stosowano je tylko w wersji Turbo, czyli tej z legendarnym już silnikiem 4G63. Odstępstwo jest zupełnie akceptowalne, zważywszy na fakt, że 4. generacja wyglądała praktycznie tak samo jak opisywana 3.
Skoro już jesteśmy przy wyglądzie, to moim zdaniem stylistyka tego modelu robi świetne wrażenie. Ciężko byłoby mi znaleźć równie atrakcyjnie wyglądające auto z tamtych lat w tym segmencie. Cztery reflektory nadają przodowi zadziorności, świetna linia boczna mocno wznosi się ku tyłowi, a masywne słupki C, zdecydowanie opadający tył i te rasowe wyloty powietrza na przednich błotnikach dodają dynamiki. Można patrzeć na tego Galanta godzinami i cały czas odkrywać coś nowego. Naturalnym konkurentem z epoki w aspekcie świetnego wyglądu byłoby dla mnie w zasadzie tylko BMW E12. Kształty karoserii starej serii 5 są równie smaczne co w Mitsubishi, ale czar pryska po zajęciu miejsca za kierownicą – stylistom starczyło polotu niestety tylko na karoserię.
Skoro auto stało w komisie, to zapewne będzie Was nurtować, ile za niego żądano. Dobrze pamiętam jego cenę – to było 10 tys., ale niestety nie złotych, tylko euro. Zważywszy na nieskazitelny stan samochodu uważam ją za adekwatną, wręcz atrakcyjną.
Nie będę ukrywał, że czuję sporą miętę do tego modelu, co zresztą nie jest wcale zjawiskiem odosobnionym. Mimo że nowych Galantów już od dawna nie ma na rynku (nie liczę ostatniej generacji Lancera, oferowanej swego czasu w Japonii pod nazwą Galant Fortis), zaskakująco wiele osób wciąż kojarzy ich charakterystyczne zadziorne fronty. To wskazuje, że musiały mocno się zapisać w powszechnej świadomości. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że w Piotrkowie Trybunalskim nie byłem przypadkiem. Tego znaleziska dokonałem, jadąc po… swojego Galanta, którego kupiłem właśnie tego dnia. Nie wierzę w takie rzeczy, ale trudno nie traktować tego jak pewnego znaku od jakiejś motoryzacyjnej istoty wyższej.